piątek, 13 kwietnia 2012

Rodzina od kuchni. „Książka” Mikołaja Łozińskiego


Już sam tytuł zapowiada oszczędność w słowach. Pisarz wybiera właśnie taki oszczędny sposób obrazowania i opowiadania swojej mikrohistorii, pozostawiając poniektórych czytelników z uczuciem nienasycenia. Sam autor usuwa się w cień swojej historii, historii swoich najbliższych. Pisanie o rodzinie, czy też spisanie historii własnej rodziny nie jest zadaniem łatwym. Wiele już takich przykładów w młodej polskiej prozie mamy – choćby „Lalę” Jacka Dehnela. Jednak Łoziński wybierając tak trudną materię posiadł niesamowitą lekkość – pozwolił historiom stać się, chwycił kłębek opowiadania i pozwolił mu się swobodnie rozwinąć. Misterna jest jednak konstrukcja tych swobodnych opowieści: wstępem jest dialog bohaterów, który koresponduje z tym, o czym czytelnik już za parę stron przeczyta. Autor oddaje także głos członkom rodziny i pozostawia im prawo do wypowiedzenie się w kwestii przedmiotu opowieści – mówią, o czym pisać nie należy. Przy czym warto zauważyć, że w rolę rodzinnego kronikarza, opowiadacza rodzinnych historii, wyjawiającego sekrety wcielił się bodaj najmłodszy z członków rodziny. 

Co składa się na fabułę „Książki”? Niezwykle osobista historia rodzinna i to rodziny nie byle jakiej. Postaci opisane przez Łozińskiego nie są anonimowe – znajdziemy tam Marcela Łozińskiego – urodzonego w Paryżu polskiego reżysera i dokumentalistę, a także jego syna – Pawła Łozińskiego, również reżysera. Jednak nie o fakty z życia twórców polskiej kultury chodzi, a o delikatne relacje rodzinne między trzema pokoleniami.

Historie rodzinne Łozińskiego ukazane na tle wielkiej historii pozwalają wrócić wspomnieniami do przeszłości i skłaniają do refleksji na temat dziejów naszych rodzin. Polityka, przemiany społeczne, prywatne dramaty to elementy, z których utkana jest książka. I wszystko to w skromnej formule, pozbawionej patosu, często nadużywanego w tego typu opowieściach. Ubranie w fabułę losów własnej rodziny wyszło autorowi zupełnie ciekawie. 

Nie sposób też nie pochwalić szaty graficznej i wydania wraz z oryginalną okładką, zawierająca wypukłe elementy. Wszystkie te szczegóły wraz z rozmieszczeniem treści tworzy książkę – w sensie dosłownym i przenośnym. 

Lektura „Książki” pozostawia czytelnika z refleksją, iż nie ma lepszego materiału na literacką przygodę niż rodzina.



Mikołaj Łoziński, Książka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Kaja Malanowska, Drobne szaleństwa dnia codziennego


Melodie z domu obłąkanych, czyli Drobne szaleństwa dnia codziennego Kai Malanowskiej

Książka Kai Malanowskiej to mocny debiut. Książka porusza problemy fascynujące i szalenie interesujące z perspektywy obserwatora, ale problemy, przed którymi każdy z nas chciałby jak najdalej uciec. Histeria, cierpienie duchowe, smutek, szaleństwo są kulturowo niezwykle złożonymi i interesującymi zjawiskami, ale kiedy zaczynają nas dotykać osobiście, kiedy przekraczają tę cienką linię i zaczynają nam zagrażać – uciekamy. Dzięki „Drobnym szaleństwom” Kai Malanowskiej mamy okazję poznać i zgłębić tajemnice tych zjawisk.
Depresja? Szaleństwo? Nerwica? Paranoja? Fobia? Mania? Jak zauważa jedna z bohaterek książki: „To nie jest depresja, to coś innego. To chorobliwe, maniakalne skupienie na sobie i zbyt intensywne przeżywanie rzeczywistości”.  Dość powiedzieć, że autorka podejmuje temat duchowego cierpienia, prześladujących człowieka fobii, które pojawiają się znikąd, opowiada o osobie z zaburzeniami rzeczywistości i robi to w sposób niezwykle pasjonujący. Opowiada o czymś, co w większości wypadków bywa niewysławiane.
Bohaterka książki, to zdaje się porte-parole autorki. Maja, wróciwszy do Polski po pracy zagranicą, pracuje jako biolog w nudnym laboratorium. Jest, zdawałoby się, szczęśliwą, wykształconą, niezależną, inteligentną i spełnioną, matką, żoną i kochanką. Jest jednak ale… Pojawiają się różne obsesje, paranoje, które prowadzą do cierpienie, histerii i ciągłego strachu. Psują się także relacje między Mają a Szymonem – jej mężem. Życie Mai przepełnione jest różnymi emocjami i skomplikowanymi relacjami z większością ludzi jej bliskich. „Drobne szaleństwa dnia codziennego” pokazują, że największym wrogiem możemy być dla siebie my sami. Nie społeczeństwo, nie świat, nie inni ludzie, nie nuda, nie codzienność, ale my sami, a raczej to, co głęboko jest w nas ukryte i czasami wyziera na zewnątrz. 
Proza ta jest bardzo osobista i wpisuje się w pewien dość silny nurt współczesnej prozy wyznaniowej (dodam, że pisanej przez kobiety). Wydaje się też świetną diagnozą kondycji psychicznej kobiet w naszym kraju, przynajmniej niektórych.
Książka Malanowskiej to nie tylko zapiski choroby i walki z nią. To coś więcej. Nie jest to też, na szczęście, żaden poradnik w stylu, jak radzić sobie z depresją. Mimo iż książka powstawała najpierw w formie bloga, można stwierdzić, że jest to ciekawie nakreślona, okraszona ironicznym autokomentarzem i opisem polskiej rzeczywistości, powieść. Mało jest w naszej literaturze tak głębokich portretów kobiet przeżywających depresje, precyzyjnych zapisków, odsłaniających przed czytelnikiem poszczególne fazy duchowego cierpienia.
Książki tej nie czyta się, a pochłania w każdej wolnej chwili z wrodzoną ciekawością i nieodpartą chęcią zajrzenia w duszę drugiego człowieka.
Książka Malanowskiej to mocny debiut opowiadający o naszej kruchej psychice.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Ree Drummond "The Pioneer Woman"

Ree Drummond to znana i popularna za oceanem amerykańska bloggerka (http://thepioneerwoman.com/), autorka książek z przepisami. Na blogu, który otrzymał nagrodę dla najlepszego bloga 2009 roku, a co miesiąc odwiedza go około 13 milionów czytelników, opisała swoje codzienne życie na wsi z czwórką dzieci i mężem kowbojem. Książka powstała najpierw jako real-life online serial love story, wydanie książkowe zostało wzbogacone o kilka rozdziałów.
          Zaczyna się jak bajka: pewnego razu na środkowym zachodzie… Młoda kobieta – Ree, zmęczona wirem wielkomiejskiego życia, rzuca wieloletniego chłopaka – niejakiego J., wyjeżdża z Los Angeles i wraca do rodzinnego miasta w Oklahomie i pewnego wieczoru, gdy wychodzi na drinka z przyjaciółmi (oczywiście bez makijażu), poznaje miłość swojego życia -  tajemniczego kowboja, którego imienia nie poznajemy do końca, bowiem bohaterka określa go mianem Marlboro Man. Ten wysoki, silny mężczyzna, młody, ale o siwych włosach, ubrany w jeansy i kowbojki, wprost z reklamy Marlboro, o dużych i silnych dłoniach; potomek imigrantów z XIX-wiecznej Szkocji; właściciel rancho, po kilku godzinach przyjemnej konwersacji znika. Narratorka ma nadzieję, że zadzwoni następnego dnia rano, a że nie dzwoni, postanawia zapomnieć o kowboju i skupić uwagę na wyjeździe do Chicago. A to dopiero początek tej amerykańskiej love story...
              Powieść (na bazie bloga, będącego raczej pamiętnikiem) pisana jest w formie klasycznej love story z happy endem (zakończenie umożliwia powstanie  kolejnych części tej pisanej przez życie opowieści). 35 rozdziałów i trzyczęściowa budowa tworzą spójną kompozycyjnie całość (mniej więcej w połowie mamy punkt kulminacyjny w postaci zaręczyn i ślubu). Język powieści nie jest skomplikowany, bo też niezbyt skomplikowaną rzeczywistość opisuje. W treść wplecione są rozmowy i dialogi telefoniczne razem z zapisem równoległych myśli bohaterki;  liczne zwroty do czytelnika przybliżają czytaną opowieść (kiedy ktoś pyta cię, czy wszystko w porządku, a nie jest porządku, ale mówisz, że jest i nagle przychodzi taka chwila, że zdajesz sobie sprawę, że nie jest w porządku?). Opisy zróżnicowanych postaci są płaskie, autorka nie sięga w głąb psychiki większości bohaterów, za to dokładnie przedstawia proces myślowy głównej bohaterki.
            The Pioneer Woman Ree Drummont to książka do głębi amerykańska. Przypomina typowy amerykański serial w stylu Sex and the city. Jest to pogodna historia miłosna, ciepła opowieść o zakochaniu, prawdziwa amerykańska love story, która nadaje się do sfilmowania (takie próby zostały zresztą przedsięwzięte). Poszukiwacze „jedynej prawdziwej miłości” znajdą w tej książce wskazówki, cynicy – zabawną historię z innej bajki. Autorka starała się wykreować uniwersalną historię o namiętności i romantycznej miłości, która pokona wszystko – jak na love story, to się udało. Świetna książka na szare, smutne dni, kiedy chce się uciec od przytłaczającej egzystencji w momentami śmieszne, momentami absurdalne historie zwykłej amerykańskiej dziewczyny. Lektura lekka i przyjemna.


piątek, 4 lutego 2011

Jakość całkowicie INNA…


Agnieszka Kłos, Całkowity koszt wszystkiego, Biblioteka „Rity Baum”, Wrocław 2009.

            Całkowicie inna jakość. Inny jest kategorią dość powszechną w otaczającej nas kulturze. Może trochę przereklamowaną kategorią, może trochę zużytą, ale na pewno popularną. Fala Inności w książce Agnieszki Kłos nie przekracza na szczęście poziomu alarmowego. Kategoria zostaje oswojona i wpisana w nurt codzienności.
Zbiór opowiadań Kłos to ciekawa alternatywa dla tzw. literatury kobiecej. Inna tematyka, inna wrażliwość, inny sposób obrazowania, inne doświadczenia, inne lektury, inna forma. Sam wybór opowiadania (a nie popularnej powieści) to też ukłon w stronę innego niż przeciętny (masowy?) odbiorca. Czytając Całkowity koszt wszystkiego można odnieść wrażenie, że każde z czterdziestukilku opowiadań jest tylko literacką sztuczką, rozwinięciem zadanego w tytule hasła, a z niektórych „rozwinięć” autorka się wymigała. Niektórych zapewne minimalizm słowny w postaci dwuzdaniowego szkicu Mistrzostwa świata czy jednozdaniowej Ameryki pobudzi do głębokich refleksji, inni zapewne drugiego dna szukać będą w ogromnych daniach, zdaniach-słoniach.
Świetne krótkie opowiadania. Z determinacją kreślona rzeczywistość. Bezkompromisowość opisu świata, poza granice którego autorka wychodzi z dużą naturalnością. Jest wszystko, co najlepsze w naszej prozie – ironia, dystans, kreacja świata, który tak naprawdę istnieje.
W przypadku tak ciekawej książki nie ważne jest, kto ją poleca i co tak naprawdę dekonstruuje.

czwartek, 20 stycznia 2011

Jonah Lehrer, The Decisive Moment. How the Brain Makes Up Its Mind


Jonah Lehrer, The Decisive Moment. How the Brain Makes Up Its Mind, Canongate Books Ltd, Edinburgh 2009.

Życie jest szeregiem decyzji, które podejmujemy. Każdy z nas stoi codziennie przed koniecznością dokonywania niezliczonej ilości wyborów. Czasami analizujemy, chłodno kalkulujemy, czasami działamy pod wpływem emocji. Co dzieje się w naszym mózgu, gdy podejmujemy decyzję? Co zrobić, aby nasze decyzje były lepsze? Problem ten dotyczy każdego człowieka w każdym momencie życia – od multiwyboru w supermarkecie, po decyzje w sytuacjach zagrożenia. Właśnie ten dylemat życiowych wyborów opisał Jonah Lehrer - amerykański publicysta naukowy w swojej drugiej publikacji The Decisive Moment.
Lehrer w sposób przystępny przedstawia czytelnikowi aktualny stan wiedzy na temat mózgu i procesów w nim zachodzących, zwłaszcza związanych z podejmowaniem decyzji. Z niebywałą łatwością prowadzi czytelnika od teorii starożytnych Greków po współczesne badania w laboratoriach neurologicznych. Przywołuje poglądy starożytnych na temat tego, czym się kierujemy w życiu: za Platonem, że steruje nami zdrowy rozsądek (ośrodek naszej racjonalności – lewa półkula mózgowa), za Arystotelesem – że ulegamy emocjom (intuicyjna prawa półkula). Dokumentuje opisywane fakty badaniami, prowadzonymi przez amerykańskich (w większości) naukowców, co czyni jego książkę rzetelną i ciekawą. Nie jest to praca stricte naukowa, zrozumiałym więc jest fakt, że opis pracy mózgu został tu możliwie uproszczony i okraszony szeregiem przykładów i wyjaśnień. Mózg jest dla nas odwieczną tajemnicą – narządem, który steruje naszym życiem i pozwala nam zastanawiać się nad otaczającymi nas zjawiskami, odróżnia nas także od innych istot. Jak dowodzi książka Lehrera, możemy nauczyć się wykorzystywać możliwości tego narządu, albo bezwiednie mu ulegać. Autor twierdzi, że poznanie, w jaki sposób myślimy, pozwoli nam zwiększyć efektywność myślenia, ulepszyć proces decyzyjny – osoby myślące podobnie, na pewno sięgną po tę książkę.
Wszystkie rozdziały w książce oparte są na twierdzeniu, że podjęcie decyzji to spór między emocjami i logiką. Obszar logicznego myślenia umiejscowiony jest w korze przedczołowej, emocje również mają swoje miejsce w mózgu (ciało migdałowate i jądro półleżące). Autor posłużył się klasyczną Platońską metaforą rydwanu, która polega na porównaniu umysłu do rydwanu ciągniętego przez dwa konie, uosabiające nasze emocje, które rydwanista (racjonalny mózg) musi kontrolować – ciągnąć za lejce, by nie zaprowadziły nas na manowce. Lehrer przywołuje badania neurologów, według których pewnych wyborów dokonujemy zdając się na emocje (wybór ulubionego dżemu truskawkowego albo płatków), inne zaś decyzje zależą w większej mierze od racjonalnych obszarów mózgu. Przedstawił także sposób funkcjonowania mózgu i podejmowanie decyzji pod presją – kiedy mózg dodatkowo produkuje uczucie strachu i niepokoju. Dzięki odkryciom neurologii okazało się, że zarówno Platon, jak i Arystoteles, mieli rację – podejmując decyzje, używamy obu półkul mózgowych – angażujemy zarówno (choć nie zawsze w równej mierze) uczucia i rozum. Czasem jednak, jak przekonuje nas autor, najlepsze decyzje podejmujemy nie myśląc i nie zastanawiając się w ogóle. Podkreślając, że tradycyjne poglądy o sprzeczności między emocjami i racjonalnym myśleniem są błędne, autor podąża śladami Antonio Damasio – specjalisty w dziedzinie neurologii behawioralnej, autora książki Błąd Kartezjusza (Wydawnictwo Rebis 2002).
Autor pokazuje ludzi, w sytuacjach codziennych, którzy, podobnie, jak miliony innych na całej planecie, zastanawiają się, co zjeść na śniadanie, w co się ubrać, płacić kartą kredytową czy gotówką, jaki film wybrać – co czyni książkę bliską odbiorcy. Ale pokazuje także ciekawe przypadki – człowieka, który stał się seryjnym mordercą z dysfunkcją mózgu, porucznika amerykańskiej piechoty morskiej, który intuicyjnie uratował statek pełen żołnierzy przed storpedowaniem – które to przypadki czynią książkę niezwykle ciekawą. Lehrer w oparciu o badania naukowe analizuje te przypadki, rozkłada na czynniki pierwsze moment decyzyjny
i pokazuje, co i jak wpłynęło na konkretne decyzje. Pokazuje też, jak świadomi wiedzy z dziedzin kognitywistyki i neurologii wykorzystują ją dla zwiększenia efektywności pracy wywiadu wojskowego, aby wygrać więcej meczy, albo stworzyć bezkonkurencyjny program telewizyjny. Lehrer opisuje wiele przypadków. Eliota – młodego człowieka sukcesu, który po operacji guza mózgu stracił zdolność odczuwania emocji, mimo iż jego IQ i pamięć pozostały nienaruszone i w wyniku tej dysfunkcji nie był w stanie podjąć nawet najprostszej decyzji. To przykład obrazujący znaczenie emocji (i prawej półkuli) w procesie decyzyjnym. Autor pisze zresztą wprost, że bez uczuć mózg nie jest w stanie poprawnie funkcjonować. Przypadek Eliota nie jest odosobniony, miejsca na logiczną analizę nie ma wówczas, gdy decyzję trzeba podjąć w ułamku sekundy, w sytuacji zagrożenia życia. Zapewne każdy ma w swoim życiu przypadki, kiedy decyzję musiał podjąć od razu, bez namysłu. Lehrer również takie przypadki opisuje – pilota, który musi zdecydować o lądowaniu awaryjnym, sportowca, który rzuca piłkę w ciągu sekundy i wygrywa.
Szczególnie ciekawy był dla mnie rozdział III – Fooled by a Feeling – poświęcony błędnym decyzjom. Mamy tu do czynienia z przypadkiem Ann Klinestiver – 52letniej nauczycielki z małego amerykańskiego miasteczka, u której zdiagnozowano chorobę Parkinsona, w wyniku której utraciła kontrolę nad ciałem. Lekarz podał jej dopaminę. Osoby z wysokim poziomem dopaminy w mózgu, podejmują ryzykowne działania są też bardziej podatne na uzależnienia. Bohaterka odkryła automaty do gier i uzależniła się od hazardu, przegrywając cały swój dobytek. Nie panował zupełnie nad nałogiem, ale w momencie odstawienia dopaminy uzależnienie od hazardu zniknęło, wróciła natomiast niesprawność ruchowa. Część rozdziału poświęcona jest także popularnemu teleturniejowi, którego opis posłużył do pokazania, że ze strachu przed przegraną jesteśmy w stanie zaryzykować odkładając realistyczne kalkulacje na bok i w efekcie przegrać, dokonując złego wyboru. Ciekawy jest także przypadek ekonomisty, laureata Nagrody Nobla – Harry’ego Markowitza, który pod wpływem emocji zignorował własną regułę inwestycyjną, za którą otrzymał wspomnianą nagrodę, i przegrał.
Książka Lehrera pisana jest przystępnym językiem, wiele prostych metafor (np. mózg jako woźnica lub nożyczki) oraz przykłady „z życia wzięte”, czynią ją przystępną dla szerokiego kręgu odbiorców. Temat podjęty przez autora jest poważnym zagadnieniem badawczym, nie możemy więc uniknąć słownictwa naukowego, nie przytłacza ono jednak i nie przeraża. Cel książki jest przejrzysty i został zrealizowany – pokazać nam, jak przebiega proces podejmowania decyzji, jak funkcjonuje nasz mózg, jak możemy lepiej to zrozumieć i co możemy zrobić, aby uczynić nasze decyzje lepszymi – „myśleć więcej i mądrzej o tym, jak myślimy”. Autor z pomysłem i łatwością łączy neurologię z hazardem, psychologię ze sportem i biznesem, politykę z budową mózgu, tworząc w efekcie pociągającą opowieść o podejmowaniu decyzji.
Wiedza, którą zdobywamy dzięki neurobiologii, a którą przybliża nam Jonah Lehrer, pozwoli nam podejmować, może nie lepsze, ale na pewno bardziej świadome decyzje. Oczywiście, nie jest to książka-poradnik i nie ma w niej sekretnej recepty „jak podejmować dobre decyzje?”, ale pokazuje nam złożoność i przebieg procesu decyzyjnego. Dzięki współczesnej neurologii zbliżamy się do zadania postawionego już rzez starożytnych: poznaj samego siebie.
Z pewnością będzie to ciekawa książka dla osób, które chcą dowiedzieć się, w jaki sposób podejmujemy decyzje, jak ewoluował nasz mózg, czym kierujemy się w wyborach, czym jest mózg emocjonalny? Książka może też zainteresować grupę menedżerów firm, których praca polega na podejmowaniu odpowiednich decyzji. Może być także interesująca dla psychologów, psychoterapeutów, trenerów, którzy prowadzą zajęcia lub warsztaty z podejmowania decyzji. Może także spotkać się z zainteresowaniem szerokiego kręgu odbiorców nastawionych na poznanie siebie i zrozumienie otaczającego świata; przemówi także do czytelników Antonio Damasio, widzów programów Discovery Channel oraz wielbicieli „Doktora House’a”.
W posłowiu autor wyjaśnia przyczyny powstania książki, nazywa siebie samego „patologicznie niezdecydowanym” i podejmuje jedną z ważniejszych i moim zdaniem lepszych decyzji w życiu – postanawia napisać książkę o procesie decyzyjnym. Świetne połączenie nauk ścisłych i humanistycznych. Książka zupełnie wciągająca.

czwartek, 13 stycznia 2011

Natalia Bielawska, American dream. Niedopowieść

Enjoying coca-colę, wolność i obywatelską swobodę

American dream. Niedopowieść to ciekawy debiut powieściowy. Dzięki autorskiej koncepcji Natalii Bielawskiej – teorii niedopowieści, książka zdaje się kusić czytelnika możliwością współtworzenia. Warto się skusić, by odbyć fascynującą podróż razem z bohaterką, a nie będą to wczasy w kilkugwiazdkowy hotelu ani oferta last minute – na szczęście. Będzie to podróż do Nowego Jorku, nowego świata, nowej wyobraźni razem z dziewczyną, która jako przewodnik wrzuciła do plecaka Amerykę Kafki.
Sam bagaż też nie jest, wbrew pozorom, lekki, więcej nawet – zdaje się być przepastnym jak Wielki Kanion i mieści wiele. Czego tam nie ma… Jest i Kana Galilejska i coca-cola, jest Opatrzność w amerykańskim (jedynym słusznym) wydaniu, są „pierdolce”, czyli PIERwsze zarobione DOLCE, jest Mae West i Salvadore Dali, freski Kaplicy Sykstyńskiej i makieta Disneylandu, Kubuś Puchatek i Kubuś Fatalista, jest Nowy Jork, jest Polka w Nowym Jorku, są rozwydrzone amerykańskie urwisy i społeczność żydowskich emigrantów z Europy Środkowej.
A Ameryka? (…) trąci nudą, wszystko tutaj takie, jak na makiecie z klocków Lego. Przystrzyżone trawniki, wszystkie domki takie same, koło domku basenik, śliczne samochodziki na równiutkiej ulicy, uśmiechnięci policjanci z kubkami kawy na wynos, którzy udzielają informacji zagubionym turystom albo przeprowadzają staruszki na drugą stronę jezdni. Wrażenie, jakbym była w gabinecie luster: ludzie monstrualnie grubi albo anorektyczni. (…) Na ulicy słychać odgłosy cichutko pracującej klimatyzacji zamontowanej w każdym domku i śpiewne „hał ar ju ajm okej tej ker maj frent”. W żyłach tubylców płynie coca-cola i cholesterol made in McDonald. I choć niektórzy przyjmą opis powyższy za stereotypowy, tak właśnie wygląda Ameryka, a obrazu naszkicowanego przez autorkę nie powstydziłby się nawet Horace Miner, którego szkic Rytuały cielesne wśród Nacirema jest świetną satyrą na amerykańską kulturę pisaną z perspektywy antropologicznej.

Wśród bohaterów też jest w czym przebierać. Od pierwszych stron poznajemy różne dziwne persony – Jana -  erotomana gawędziarza, profesora literatury, który twierdzi, że literatura zniekształca życie, jest wymysłem szatana; Bobby’ego – nowojorskiego sąsiada głównej bohaterki, początkującego pisarza, geja; Filipa – rzeźbiarza, Polaka od 20 lat mieszkającego w Stanach, który pokazuje Natce NYC; Sandrę Dint – około czterdziestoletnią blondynkę, matkę sześcioletnich bliźniaczek – Brittany i Taylor (dzieci z probówki, które Sandra dostała od rodziców na trzydzieste urodziny), robiącą karierę na Manhattanie, u której Natka zostaje trzynastą nianią rozpieszczonych dzieci; Delaware – osiemdziesięcioletniego staruszeka, którym bohaterka się opiekuje; Filipa bogacza, u którego Natka sprząta i w nagrodę może sobie wybrać jedną rzecz z domu i oczywiście wyjątkowego dla Natanii ortodoksyjnego Żyda, 93letniego Leo Wartelskiego.

Natka – główna bohaterka i narratorka powieści to młoda, nieco wrażliwa, nieco pragmatyczna dziewczyna, marzycielka i realistka w jednej osobie. Głowę ma nabitą literaturą (trochę Ortegi y Gasseta do obrony, Langstone’a Hughese’a do ozdoby, Kafka dla równowagi) – i bardzo dobrze, bo między innymi dzięki temu potrafi oddać obraz Ameryki, która jest (widziany co prawda oczyma Polki, ale pozbawiony mitologizacji, demonizacji i wszystkich innych – acji). Natka wyrusza za ocean „za chlebem” i jak się można było spodziewać przywozi z powrotem nie dolary, a nowe, ciekawe doświadczenia. Inteligentna, przebojowa, pełna energii, dla której pieniądze nie są najważniejsze (i przez to trochę w Stanach nie będą jej rozumieć), która wybiera dokończenie polonistycznych studiów w Krakowie zamiast czerwonego porsche. Zdobywa „New York Experience”, spaceruje ulicami NYC, ogląda i opisuje NY Andy’ego Warhola. Autorka w dowcipny i pełen autoironii sposób pokazuje nam, że Ameryka nie musi być spełnieniem marzeń, a „amerykański sen” - koszmarem. Wizja Ameryki Natalii Bielawskiej utrzymana jest w lekkim tonie, nie ma tu przesadnego zachwytu, nie ma też demonizacji, dzięki czemu american dream może zostać odczarowany. Wsiądźmy do tego samego samolotu, do tego samego autobusu, do tego samego cadillaca, a przywieziemy z podróży wiele ciekawych zdjęć i wspomnień. I nie dajmy się zwieść pozornej prostocie fabuły – autorka proponuje czytelnikowi coś więcej niż tylko zabawne perypetie Natki w kraju, który można jednocześnie kochać i nienawidzić.

Natalia Bielawska (1982), absolwentka polonistyki UJ już na swoim blogu „Nocnik, czyli dziennik pisany nocą” (www.faust.blox.pl) zaprezentowała oczytanie i pogłębiona znajomość literatury pięknej, której reminiscencje znajdziemy (zapewne nie wszystkie i nie wszyscy) w powieści. Intertekstualne nawiązania, cytaty, parafrazy, zabawy słowem kierują nas w stronę Gałczyńskiego, Witkacego, Dostojewskiego, Freuda, Kafki i wielu innych, co wraz z pierwszoosobową narracją, zapisem doznań i refleksji na amerykańskim bruku, tworzy smaczną literacką muffinkę (z wyważonych proporcji nostalgii i humoru) oblaną pyszną czekoladą dobrych dialogów. Parafrazując słowa bohaterki, napiszę: jest COŚ w tym American dream. Enjoy. 

Natalia Bielawska, American dream. Niedopowieść, Wydawnictwo Zysk i S-ka 2009.

środa, 5 stycznia 2011

Juliusz Strachota, Zakłady nowego człowieka


Bezpowrotnie utracona normalność?

…czasem, jak zasypiam i nikt nie przychodzi mnie przytulić, myślę sobie, że chciałbym umieć znikać i już więcej nie być…

I nic na to poczucie wszechogarniającej pustki, próżni międzyludzkiej nie możemy poradzić ani my-czytelnicy, ani bohaterowie pierwszej powieści Julka Strachoty Zakłady nowego człowieka. Nie pomogą żadne supermoce, żadne nadprzyrodzone właściwości, żadne mutacje rodem z X-Mana. Pokoleniu dzieci Czarnobyla, które przeżyły emocjonalne mutacje, których delikatne dusze uległy niszczącemu promieniowaniu może pomóc tylko jedno – proste i najtrudniejsze jednocześnie, banalne i głębokie zarazem – zaufać w pełni sobie i tej drugiej osobie, kochać i być kochanym, kochać… Przypadków „86” jest zadziwiająco dużo, ukrywają się w wirze wielkich miast, w zadymionych pubach, w miejscach alternatywnych emocji, szukają zapomnienia (a może samych siebie) w najmniejszych pogranicznych wioskach, wszędzie cierpiąc tak samo i tak samo mocno raniąc innych. Ilu nas jest jeszcze w 62metrowym m2 na jedenastym piętrze? Ilu z nas woli obłudny mieszczański spokój od bolesnej Prawdy? Książka Strachoty roznieca iskierkę nadziei, ale nie wiadomo, czy to dobrze.
Główny bohater Strachoty to żaden superbohater, w jego supermoc może uwierzyć tylko filolog, rozpatrujący ją w kategoriach metafory. Bohater, Julian, parodia dorosłego człowieka, częsty w literaturze ostatnich lat nieudacznik z sąsiedztwa, wielbiciel xanaxu i wódki. Celny portret części rocznika ’86? Może z przerażeniem, któryś z czytelników dostrzeże w nim siebie? Bohaterowie debiutanckiej powieści Julka Strachoty – emocjonalni mutanci to nasze odbicia, to my z krwi i kości, odmalowani z lekką domieszką alkoholowych halucynacji i pewnym parodystycznym zacięciem. Sama mutacja emocjonalna wydaje się ciekawym zabiegiem, metaforą właśnie. Cierpią na nią ci, którzy w okolicach kwietniowego wybuchu elektrowni nad Prypecią byli roześmianymi dziećmi, nagle przez rodziców siłą ściągniętymi z podwórka, albo dopiero przyszli na świat. Dzieci bez „Teleranka” w ’81 roku, świadkowie wielkiej Historii, na którą patrzyły małe oczy. I ci dorośli teraz ludzie nie potrafią stworzyć żadnej głębokiej i trwałej relacji emocjonalnej, nie wierzą w Wielkie Idee. Tego między innymi metaforą jest mutacja emocjonalna i nadludzkie moce – umiejętność latania, znikania i przenoszenia się w czasie. Metafora wolności, której nigdy w pełni nie osiągniemy.

            Lektura obowiązkowa dla rocznika ’86. 

J. Strachota, Zakłady nowego człowieka, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2010.